Czy po pięćdziesiątce, będąc od wielu lat żoną, matką i gospodynią domową, można zmienić spojrzenie na życie i odmienić całkowicie swoje wieloletnie nawyki żywieniowe? Otóż można!

Założyłam tego bloga w trzy miesiące po tym, jak wraz z mężem, do niedawna zatwardziałym mięsożercą, postanowiliśmy całkowicie zrezygnować z produktów odzwierzęcych i przejść na dietę roślinną, czyli wegańską.

Chcę Wam o tym opowiedzieć: opowiedzieć o tym co nami kierowało i zachęcić do zastanowienia się nad tym, co jecie. Ośmielić tych, którzy już trochę wiedzą, i którzy chcieliby zrobić podobny, wielki krok, ale nie mają odwagi.

Kuchnia wegańska nie jest ani niesmaczna, ani monotonna. Jest za to dla nas o wiele zdrowsza i pełna nowych smaków. Chcę Was tu o tym przekonać. To jak odkrywanie wielkiego, ciekawego świata za ogromnym oceanem niewiedzy. Może pokonamy go razem?


30.01.2019

Nadziewanki i inne cuda, czyli pochwała sojowej granulki


Prawdziwym odkryciem wszechczasów był dla mnie sojowy granulat. Trafiłam na niego przypadkiem, eksplorując półki eko-regału w moim ulubionym sklepie.
Mam wielkie szczęście, bo ten mój ulubiony sklep w małej podwarszawskiej miejscowości pełen jest prozdrowotnych wynalazków i kiedy mam ochotę poszaleć, czyli odskoczyć nieco od kulinarnej rutyny, jest w czym wybierać.

Sojowy granulat to po prostu suszone (nomen omen) granulki z mąki sojowej. Zalane gorącą wodą szybko ją wchłaniają i podwajają swoją objętość, nabierając struktury do złudzenia przypominającej mielone za przeproszeniem! mięso.

Dlatego właśnie idealnie nadają się do faszerowania warzyw! 

Najprostsza sprawa: nadzienie do gołąbków. Granulat plus ryż, przyprawione to wszystko porządnie (u mnie sporo pieprzu i jeszcze więcej tzw.pieprzu ziołowego) jest naprawdę niezłym naśladowcą tradycyjnego farszu.





Ja  generalnie uwielbiam faszerowane warzywa, więc co i rusz coś nadziewam:
a to papryki, a to cukinie, pieczarki, ziemniaki, a nawet i dynie.

Pokazały się w handlu ostatnio takie cudne, okrągłe cukinie - świetny materiał na nadziewankę.


Miąższ daje się łatwo wydrążyć łyżką:


Podsmażony w towarzystwie przypraw:


Tutaj już razem z granulatem sojowym i pieczarkami:


A tu już wszystko pięknie nadziane, jak widać dołożyłam jeszcze zwykłą cukinię, ale przyznajcie że te bombki wyglądają o niebo apetyczniej.


No i tu już je widać na talerzu, a powiem Wam, że smakują jeszcze lepiej niż wyglądają ...


Granulat sojowy nadaje się też do dań typu "chili sin carne".


Robię też taką niby chińszczyznę z warzywami w sosie curry.




"Spaghetti bolognese" z granulatem sojowym w pomidorowym sosie i dodatkiem płatków drożdżowych też wymiata! Zresztą pomysłów można mieć naprawdę bez liku, nie wspominając już o typowych "mielonych" kotletach. Z dodatkiem smażonej cebuli i pieprzu  są po prostu boskie! A gdy dodać jeszcze szczyptę "jajecznej" czarnej soli himalajskiej to już odlot totalny ;)

Zachęcam Was do wypróbowania granulatu. Naprawdę niezły wynalazek. Jest przy tym bardzo tani, bo paczka 150g kosztuje poniżej 4 zł. A taka porcja wystarcza na cały obiad dla kilku osób. 

A może ktoś już go zna i podpowie mi jeszcze jakiś inny sposób na jego wykorzystanie? 




27.10.2018

Boska harira!


Harira to kolejna zupa, która na stałe zagościła w naszym domu. Właściwie nie wiem czy można ją nazwać zupą, w moim wydaniu jest raczej tzw. daniem jednogarnkowym. Aromatycznym, rozgrzewającym i sycącym, a do tego naprawdę pysznym! Przepis pochodzi z "jadłonomii", a ja jak zawsze robię ją troszkę po swojemu, głównie dlatego że wszystko u mnie jest na oko i do smaku...  ;)

Zaczynam od krojenia cebuli i marchewki. Marchew właściwie trę na tarce, bo szybciej idzie i lepiej smakuje w zupie.


Podsmażam obie na oleju.


Dorzucam aromatyczne przyprawy: imbir, cynamon, paprykę słodką i ostrą oraz kmin rzymski. Wszystkiego na oko i wszystkiego dużo. Harira musi być bardzo aromatyczna. Te smaki to kwintesencja jej boskości...


 Wszystko razem jeszcze trochę podsmażam.


A potem dorzucam pomidory krojone z puszki oraz przecier pomidorowy.


Do tego soczewica czerwona i zielona, a potem woda.


W międzyczasie dosalam do smaku i dorzucam trochę natki pietruszki. Resztę dorzucę na samym końcu.


Gotuję zupę, aż zielona soczewica będzie miękka. Czerwona już dawno się rozgotowała. Wtedy dorzucam puszkę ciecierzycy i resztę natki. 


Jeszcze chwilka i harira gotowa!


Przypomnę składniki:
- 1 marchewka, 1 cebula
- imbir, cynamon, kmin rzymski, papryka słodka i ostra, sól
- pomidory krojone z puszki (latem pewnie można by dodać surowe, ale te jesienne i zimowe już się raczej do tego nie nadają) i duży kartonik przecieru pomidorowego
- soczewica czerwona i zielona w dowolnych proporcjach
- ciecierzyca ugotowana lub z puszki
- natka pietruszki

Danie warte grzechu, zapewniam. Boska mieszanka smaków i aromatów. I do tego sycąca i rozgrzewająca. Na długie, jesienne, chłodne wieczory w sam raz!

29.09.2018

Idzie jesień, zupy niesie!


Jesień to pora, kiedy przypominam sobie jak bardzo kocham zupy. 

Pokazywałam już tu kiedyś naszą ulubioną kubańską zupę z czarnej fasoli oraz tajską laksę . Ubiegłej jesieni odkryłam jeszcze jedną niesamowitą zupę i właśnie dziś chciałam ją tu pokazać. 

Ale najpierw pochwalę się zbiorami z własnej grządki, pierwszy raz mam w tym roku własne dynie hokkaido i cukinie. Dynie wyrosły nieduże, cukinie wręcz odwrotnie. No trudno, grunt że są, w dodatku moje własne i bardzo, bardzo  ekologiczne. :)

Jak znam życie, dynie znikną szybko, a zapasy cukinii będę przerabiać przez  kilka następnych tygodni. Jak coś fajnego uda mi się z nich zrobić, to pokażę.



No ale teraz ad zupam ;)

Ta pyszna zupa, to curry z dyni, z ciecierzycą i szpinakiem. Robię ją z dyni hokkaido.

Dynia ta to dynia naprawdę wyjątkowa, raz że bardzo smaczna i bez mocnego "dyniowego" posmaczku, a dwa - ma miękką skórę której nie trzeba obierać!
Dla mnie to ogromny plus, bo walka z krojeniem i obieraniem dyni była zawsze moim koszmarem.

A tu proszę: kroimy dyńkę na cząstki, wywalamy pestki i już!


Na mleczku kokosowym podsmażamy łyżkę czerwonej pasty curry.


W oryginalnym przepisie napisano, że albo pasta curry, albo czosnek i imbir. A ja dodaję i jedno, i drugie, i trzecie. A potem jeszcze dorzucam sporo kurkumy. I podsmażam wszystko razem.


Potem dodaję pokrojoną dynię, podlewam wodą i duszę aż dynia będzie miękka. To trwa w sumie ok 10 do 15 minut.


Po drodze oczywiście dodaję sól i, jeśli mało czuć przyprawy, to jeszcze trochę ich dorzucam.


Następnie dodaję ciecierzycę z puszki, a jak się zupa znów zagotuje, to dorzucam rozmrożony szpinak. Myślę że jeszcze lepszy byłby świeży, ale ja używam takiego: mrożonego liściastego.


Obok na patelni czeka już ugotowany biały ryż, który jest dla tej zupy przysłowiową wisienką na torcie.


Jak tylko zupa się znów zagotuje, jest gotowa do jedzenia.


Dyniowa zupa curry jest naprawdę przepyszna. Smak dyni i mleczka kokosowego nadają jej aksamitnej słodyczy, a imbir, czosnek i pasta curry - ostrego "pazurka". Szpinak smakuje w tym towarzystwie obłędnie, a ryż, tak jak mówiłam, jest tu prawdziwą wisienką na torcie.  Rozgrzejecie się, nasycicie po uszy, a i tak będziecie chcieli dokładki!


Wybaczcie brzydkie foty, to wina wieczornego gotowania: nic przy sztucznym świetle nie da się ładnie sfocić. Apetyczniej wyszło mi kiedyś dawno zdjęcie samej zupy, no to i to ładne pokażę.


Sam przepis pochodzi z jednego z lepszych blogów kulinarnych jakie znam Kwestia Smaku, co prawda wcale nie jest on wegański (niestety), ale sporo w nim wegańskich przepisów, więc zaglądam tam co jakiś  czas w poszukiwaniu jakiegoś nowego pomysłu. Ten był strzałem w dziesiątkę. Kto nie pokochał jeszcze dyni, kiedy spróbuje dyniowego curry ze szpinakiem, na pewno stanie się jej kolejnym fanem :)

25.03.2018

Dwa lata ...

Już niedługo stukną mi dwa lata weganizmu.
To i dużo, i mało.

Jest mi z tym wyborem bardzo dobrze, żałuję tylko, że tak późno odważyłam się na ten krok. Wydawał się trudny, okazał się najprostszy w świecie. 

I... jakoś lepiej świat wygląda, wierzcie mi.

Ten blog powstał po to, aby zachęcić moich znajomych i nieznajomych którzy tu trafią, do innego spojrzenia na życie. 

Chcę pokazać że, rezygnując z jedzenia zwierząt i pozyskiwanych od nich w okrutny sposób produktów, nie rezygnuje się z dobrego jedzenia. Wręcz przeciwnie. Przez ostatnie dwa lata rozszerzyłam swoje kulinarne horyzonty, poznałam mnóstwo nowych  smaków, dokonałam też kilku zadziwiających odkryć, które przyczyniły się do obalenia istniejących przez te wszystkie lata w mojej (i nie tylko mojej) kuchni mitów.

Nie miał to być blog z przepisami, bo takich wegańskich blogów jest w sieci wiele, a linki do kilku z nich umieściłam na bocznym pasku, żeby łatwiej było wyszukać ciekawe roślinne potrawy.

No ale dość ciężko byłoby się powstrzymać przed pokazywaniem i polecaniem tu prostych i pysznych dań, które mogą Was zachęcić do wypróbowania tego sposobu jedzenia. Dlatego też je pokazuję :)

Jeśli chodzi o wegańskie gotowanie, mogę powiedzieć, że pierwszy etap  mam już za sobą. Nie muszę już wyszukiwać przepisów w sieci, kuchnia roślinna jest tak samo łatwa i intuicyjna jak każda inna. Kiedy się już człowiek trochę rozejrzy i pozna jej możliwości, można po prostu dalej spokojnie żyć, gotować i do woli najadać się pysznościami :)

Ponieważ zbliżają się Święta, przypomniała mi się drożdżowa baba, którą upiekłam po raz pierwszy dokładnie rok temu, z lekką co prawda "dozą nieśmiałości", bo jakże to: baba drożdżowa bez jaj ma mi wyjść? 

No ale wyszła. Bez cudów. Pięknie wyrośnięta, pachnąca i pyszna!


Przepis na nią znalazłam tutaj, na jednym z lepszych blogów kulinarnych jakie znam, co prawda wcale nie wegańskim, ale jego autorzy dość często zamieszczają wegańskie przepisy i chwała im za to, bo są naprawde świetne. 

Zamiast jaj zaproponowano tu użycie ugotowanej i zmiksowanej marchewki, która, jak się okazuje, potrafi nadać ciastu lepkość i piękny kolor nie gorzej od nich. 

Po raz kolejny prysł mit rzekomo niezastąpionych w kuchni jaj...

To doświadczenie dodało mi odwagi do eksperymentów i już wiem, że nie musimy rezygnować z naszego ukochanego drożdżowego ciasta zwanego topielcem. Wychodzi tak samo pyszne z marchewką!

Ostatni mój wyczyn, to zweganizowanie przepisu na ulubiony keks. Tam było trzeba trochę więcej odwagi, bo poza jajami występowała w nim również ubita piana. Poszłam na całość i dodałam pianę z aquafaby. Udało się!

Co prawda, trochę za dużo tej piany dodałam i trochę mi ciasto wyszło za mokre, ale nie zamierzam się poddać i niedługo będziemy jeść kolejny wegański keksik, pochwalę się wtedy i fotką, i przepisem.

No ale przecież poza ciastami, których dużo nie piekę z uwagi na chęć ograniczenia spożycia cukru,  jest w naszym zasięgu wiele inych pyszności. 

Będę tu o nich jeszcze opowiadać i będę Was dalej zachęcać. 









24.04.2017

Wegański torcik tiramisu, odlotowy :)


Podobno najlepszy mój dotychczasowy wyrób cukierniczy: absolutnie odjechany, kremowy, czekoladowo-kawowy, i oczywiście całkowicie wegański torcik tiramisu. 

Przepis znalazłam TUTAJ, i zmodyfikowałam troszkę po swojemu. 

No to zaczynamy:

Zalewamy gorącą wodą daktyle, których użyjemy do wykonania spodu, oraz, w osobnym garnku, orzechy włoskie razem z daktylami, które będą potrzebne do masy czekoladowej. Niech się tak pomoczą przynajmniej kwadrans. Później trzeba je dobrze osączyć.


Namoczone daktyle, oraz suche orzechy włoskie miksujemy z dodatkiem 1/4 szklanki kawy oraz ekstraktu z wanilii. Nie musi być to masa bardzo miałka. Wykładamy nią dno tortownicy i odstawiamy do lodówki.


Użyłam dziś silikonowej, czerwonej tortownicy, która niestety nie jest zbyt fotogeniczna. Trudno. Ale za to tort wyszedł wielki i kwadratowy... Coś za coś! :)

Tymczasem zabieramy się za przygotowanie musu czekoladowego.
Do miksera wrzucamy twardą część mleczka kokosowego z obu puszek,


dokładamy wymoczone i odcedzone orzechy z daktylami i dokładnie miksujemy.


W pozostałej, płynnej części mleczka kokosowego rozpuszczamy 3 łyżeczki agaru. Zagotowujemy mieszając i dodajemy do zmiksowanej masy. Dodajemy też kakao, kawę, rozpuszczony olej kokosowy, odrobinę soli i aromat waniliowy. Raz jeszcze miksujemy, aż masa będzie jednolita.


Masę czekoladową wylewamy na ochłodzony spód tortu i znów wstawiamy tortownicę do lodówki na minimum godzinę.


Kiedy czekoladowa masa będzie już ścięta, można ułożyć na niej kolejną, białą warstwę. W oryginalnym przepisie była ona zrobiona z orzeszków nerkowca, ale u mnie to krem jaglany.

Kasza jaglana ugotowana do miękkości w mleku roślinnym, następnie dokładnie zmiksowana z dodatkiem oleju kokosowego, syropu z agawy lub klonowego, oraz aromatu waniliowego. 


Tradycyjnie torcik ląduje znów w lodówce, najlepiej na kilka godzin. Przed podaniem sypiemy na wierzch kakao.

Wygląda nieźle, prawda?


Zaręczam, że smakuje jeszcze lepiej...  :)  Absolutne niebo w gębie!

Kremowe, aksamitne i nieprzesłodzone! Pyyyyyycha!..


Zachęconym podaję proporcje:

Do wykonania spodu potrzeba:
2 szklanek daktyli (namoczonych i odsączonych) i 3 szklanek orzechów włoskich (nie moczyć!)
1/4 szklanki mocnego naparu z kawy
1/2 łyżeczki esencji waniliowej
szczyptę soli

Do masy czekoladowej:
1,5 szklanki orzechów włoskich i 1,5 szklanki daktyli, namoczonych i odsączonych
2 puszki dobrze schłodzonego mleczka kokosowego
1/2 szklanki naparu z kawy
1/4 szklanki oleju kokosowego
1/4 szklanki kakao
1/2 łyżeczki aromatu waniliowego
3 łyżeczki agaru i szczypta soli

Składniki białego kremu:
1 szklanka kaszy jaglanej, przepłukana i ugotowana do miękkości w 3 szklankach mleka roślinnego
1/4 szklanki oleju kokosowego
4-5 łyżek syropu z agawy lub klonowego
aromat waniliowy

Polecam wszystkim łasuchom i tym, którzy chcieliby zabłysnąć przed niewegańskimi gośćmi. Na pewno się zdziwią :)

Robota łatwa a sukces gwarantowany. Trochę miksowania i trochę chłodzenia. Odrobina czasu i cierpliwości i - gotowe!



17.03.2017

Pyszna wegańska zupa curry - laksa


Jedna z najbardziej lubianych w naszym domu zup, obok zupy z czarnej fasoli, o której tu już pisałam, oraz hariry, o której jeszcze nie pisałam, ale napiszę.

Kto lubi zupy sycące, lekko (lub mocno!) pikantne i pełne korzennych smaków, ten laksę pokocha, tak jak my.

Robię ją dość często, nie jest trudna w przygotowaniu i same czynności kuchenne nie zajmują wiele czasu. Składniki też sobie można komponować dość dowolnie, cały w tym jej urok! Ponoć każdy robi i doprawia laksę na swój własny sposób. 

Oto więc mój sposób na jedyną w swoim rodzaju, aromatyczną laksę po wegańsku.

Najpierw przygotowuję wywar z włoszczyzny, oczywiście najczęściej w uproszczonej formie, bo jak zawsze mam mało czasu.


W czasie, gdy warzywa się gotują, przygotowuję podstawę zupy, czyli cebulę, czosnek i przyprawy. A przyprawy to: papryka słodka i ostra, kurkuma, kmin rzymski, imbir, oraz curry i garam masala, lub inna aromatyczna mieszanka indyjską. Tu sobie zresztą można poszaleć po swojemu, według gustów i przyzwyczajeń.


Pierwszą podsmażam przez parę minut posiekaną cebulę, dorzucam do niej czosnek i jeszcze małą chwilkę razem smażę, aż zaczną razem roztaczać cudowne aromaty :) Ale nie za długo, bo czosnek lubi się przypalać i gorzknieć.


Dodaję resztę przypraw, nie boję się ich ilości, bo zupa ma być pyszna i bardzo aromatyczna, i będzie!


Podsmażam wszystko razem przez kolejnych parę minut, później podlewam wodą i gotuję znów 3-4 minutki.

Następnie dodaję część ugotowanych warzyw z bulionu, od tego, ile ich dodam, zależeć będzie późniejsza konsystencja zupy. Ja ostatnio dodałam niewiele warzyw, ale jeśli lubicie zupy bardziej w typie kremu, to możecie sobie nie żałować.


Przy pomocy miksera-patyka miksuję całość, a później dolewam resztę bulionu.


Dodaję mleczko kokosowe ...


i zupa prawie gotowa!

Jeszcze tylko parę (kluczowych) dodatków, czyli:

Tofu (najlepiej wędzone, ale może być też naturalne), które kroję w paseczki,


a następnie podsmażam, podlane olejem i sosem sojowym. Jeśli tofu nie było wędzone, tu można dodać trochę wędzonej papryki.


Pieczarki, pokrojone w plasterki,


które dorzucam do podsmażonego tofu i bardzo krótko smażę razem,


a do tej mieszanki dodaję jeszcze kiełki, na ogół kiełki fasoli mung, ale ostatnio obrodziło u nas w słonecznikowe, więc tym razem słonecznikowe.

Kiełków już nie smażę, tylko dobrze mieszam z resztą, żeby wchłonęły pyszny smaczek,



i wszystko, razem z sosem, dodaję do zupy.  Potem dobrze jest spróbować i ewentualnie dosolić, ale na ogół nie jest to potrzebne, bo użyty sos sojowy jest wystarczająco słony.


Zostały jeszcze dwa detale, czyli: ogórek zielony, pokrojony w paski czy słupki, czy jak kto tam sobie chce,


oraz makaron ryżowy, wcześniej zalany wrzątkiem i odcedzony po ok. 10 minutach.


Ogórek i makaron dodajemy do garnka tuż przed podaniem zupy.

I oto moja laksa gotowa!



Jest naprawdę niewiarygodnie pyszna! Spytajcie mego Małżonka...  :)

Zamiast pieczarek, można dodać np. podsmażonego boczniaka (próbowałam, też bardzo smaczny!). Zamiast ogórka, mogą być kawałki surowej cukinii albo innego warzywa. Ja czasem dodaję np. twarde części listków kapusty pekińskiej, pokrojone w paski. Makaron ryżowy też można zastąpić innym. I w ogóle można zupę zrobić zupełnie po swojemu. 

Ale tu przypomnę składniki, których użyłam ja:
- wywar z warzyw + ugotowane warzywa
- cebula, czosnek, przyprawy (imbir, kurkuma, papryka ostra i słodka, garam masala, kmin rzymski i curry) 
- mleczko kokosowe (1 puszka)
- serek tofu, pieczarki, kiełki + sos sojowy i ew. papryka wędzona
- ogórek zielony
- makaron ryżowy

Kto nie ma pomysłu na najbliższy obiad, zachęcam do wypróbowania laksy, póki jeszcze jest chłodno i taka aromatyczna, rozgrzewająca i sycąca zupa wprawić może człowieka w niepowtarzalnie błogi nastrój...